17 lutego 2012

XXVI. Witaj w moim świecie, Itachi!

Narrator
    Jak miał w zwyczaju, zawsze po godzinie siedemnastej szedł do kuchni z myślą przygotowania sobie kawy z czterema łyżeczkami miodu gryczanego i kawałkiem korzenia imbiru. Na samą myśl o tym smaku uśmiechał się od ucha do ucha. Już czuł, jak robi mu się ciepło, a eksplozja smaków w ustach doprowadzi go do szaleństwa.
    Lubił robić z tego rytuał, starał się być wtedy sam, delektować zapachem, strukturą składników, temperaturą, kolorami, odurzać się samą chwilą. Ta kawa była dla niego ważna, dawała mu siły do dalszego działania i trzeźwego oceniania sytuacji. Sam w myślach określał się jako kawoholik.
    Z uśmiechem na twarzy wchodził do kuchni, spotykając się z szalonym wzrokiem Hidana. Przeklął w myślach, starając się go ignorować. Kakuzu nawet na niego nie spojrzał, co spotkało się z aprobatą. Ale jak do cholery miał zrobić kawę w takich warunkach?! Niech nikt się nie odzywa, a da radę.
    Otwierał każdą szafkę po kolei w poszukiwaniu szklanki. Tak, to dziwne, ale kawa smakowała mu tylko ze szklanki i to w dodatku tylko jednej. Nie cierpiał topornych kubków, były zbyt ciężkie do równie ciężkiego napoju. Starał się wyważyć między naczyniem a smakiem. Wszystko musiał być idealne, ale do cholery, jak ma być idealne, skoro nigdzie nie może znaleźć swojej szklanki? Rozejrzał się nerwowo po kuchni, aż jego wzrok zatrzymał się na potłuczonej kupce szkła, tuż przy dłoniach Hidana.
    - Och, kurwa! Ty pierdolony kretynie! – wyjęczał Madara, załamując ręce. Nigdy nie napije się cudownej kawy, nie poczuje jej zapachu, ani ciepła przez delikatne szkło. Hidan patrzył na niego z zażenowaniem, uśmiechając się nieznacznie w stronę Kakuzu. To dziwne, ale srebrnowłosy miał wrażenie, że cały plan się powiedzie! Był podekscytowany, pod stołem krzyżował nogi, aby tylko gwałtownie nie wstać i nie rozkwasić głowy Madary na ścianie. Uchiha natomiast, zrozpaczony zbierał resztki szkła i trzymał je w dłoni, stopniowo coraz mocniej ściskając.
    - Liderze – zaakcentował Hidan – czy to była twoja szklanka? – Teatralny ton go nie opuszczał, udawał przejęcie i zaaferowanie tak dobrze, że nawet na zawsze opanowaną twarz Kakuzu wpłynął szyderczy uśmiech.
    - Dobrze powiedziane, była! – wrzasnął, a kawałki szkła, jeden po drugim wbijały mu się w jasną skórę. Hidan obserwował jak krew zbiera się w dłoni i powoli skapuje na blat stołu. Jego kompan zrozumiał o co chodziło srebrnowłosemu.
    - Nie gorączkuj się tak, to tylko szklanka, kupi drugą – wymruczał spokojnie Kakuzu, wstając od lady i kierując się do wyjścia. Teraz, jedyną rzeczą na jaką czekał był znak jashinisty. Krew skapywała w coraz większych ilościach, a Madara zupełnie się tym nie przejmując, obrócił głowę w stronę drzwi, piorunując spojrzeniem Kakuzu. Hidan wykorzystując sytuację, starł szybkim ruchem dłoni posokę ze stołu i zlizał ją z ręki. Uśmiechnął się szaleńczo w stronę Kakuzu, patrząc na swoje, teraz już czarne ciało. Pstryknął palcami, a jego kompan momentalnie wypuścił ze swego ciała tysiące nici, zalewając nimi kuchnię i robiąc z nich więzienie.
    - Co wy robicie?! – wrzasnął czarnowłosy, zaczynając powoli panikować.
    - Kakuzu, zwiąż go – powiedział Hidan, wyciągając z szuflady santoku*.
    - Tylko spróbujesz mi coś zrobić! Pożałujesz! – krzyczał Madara, próbując się wyrwać ze stalowego uścisku Kakuzu. Uruchomił sharingan, ale było już za późno. Hidan przeniósł stół w miejsce najbardziej oddalone od Madary, gdzie na jego oczach podciął sobie żyły i narysował na blacie znak Jashina. Spokojnie na niego wszedł i uśmiechając się, powiedział:
    - Tobie nie zrobię nic, nie martw się. Ale za siebie nie ręczę. – Po tych słowach roześmiał się, odchylając głowę do tyłu i wbijając sobie nóż w udo, przeciągnął go aż do biodra. Dziki ryk wyrwał się mu z gardła, przechodząc w agonistyczny jęk, aż do pełnego podniecenia wrzasku. Uchiha zszokowany spojrzał na swoją nogę, która w bardzo szybkim tempie zalewała się krwią. Poczuł ukłucie w brzuchu i nagle musiał przestać się szamotać, walczył tylko o to, aby utrzymać świadomość. Obrzucił kuchnię mętnym spojrzeniem. Kakuzu stał pod jedną ze ścian, wypuszczając te ohydne, czarne nici ze swojego ciała, którymi oplótł całe pomieszczenie, Hidan stał na stole i celował tym obrzydliwie ostrym nożem w prawe płuco. Chociaż był słabszy niż ta dwójka, nadal płynęła w nim krew klanu Uchiha. Był przebiegły, a tego nie potrafili mu odebrać.
    - Amaterasu. – Sam nie wiedział dlaczego spojrzał na lampę zwisającą z sufitu, ale to powinno wystarczyć. Poczuł jak w ustach zbiera mu się krew, którą musiał wypluć. Słyszał gdzieś w oddali krzyki tych dwóch idiotów, jednak nie przejął się nimi za bardzo.
    Słyszał od jakiś dziesięciu minut wrzaski, jednak nie miał zamiaru ich uciszyć. Choć strasznie bolała go głowa. No i w sumie chciał spać. A jakby nie patrzeć, przy takich wrzaskach się nie dało nawet myśleć. Chyba jeszcze wzbudzał trochę szacunku. Przycisnął głowę do poduszki, starając się odgrodzić od wszystkiego, ale gdy Hidan ponownie wydarł się wniebogłosy, po prostu nie wytrzymał.
    Wstał z łóżka i jak rozjuszony byk wyleciał z pokoju, kierując się do kuchni. Nie obchodziło go teraz to, że Madarze coś może się nie spodobać. Miał to krótko mówiąc w dupie. Otwierał drzwi od kuchni i wchodził już z impetem, ba! Otwierał nawet usta by wydrzeć się na Hidana, ale odbił się od czegoś potężnego. Popatrzył w górę, błyskawicznie podnosząc się z podłogi i napotkał  wystraszony wzrok Kakuzu.
    - Nie możesz tam wejść, Liderze! Kurwa, to znaczy, Pein! To znaczy, ty! – Mężczyzna westchnął, obracając głowę. – Nie wpuszczę ciebie i już.
    - Co tam się dzieje?! Rozpierdolicie mi moją organizację! – ryknął rudy, spokojnie stojąc przed wejściem. Jego cierpliwość powoli się kończyła, ale starał się powstrzymać, aby nie doszło do rękoczynów.
    - Nie mogę. Ale nie dzieje się nic złego. – Kakazu nie potrafił kłamać, zawsze gdy to robił, uśmiechał się głupkowato. Pod karcącym spojrzeniem Peina nie wytrzymał: – oprócz Amaterasu Madary.
    - CO?! Dlaczego?! – Rudy wepchnął się między wielkie ciało Kakuzu, a framugę drzwi. Próbował przedrzeć się przez grube nici, ale jego wysiłek poszedł na marne. Za to dało się słyszeć kolejny wrzask i szalony rechot Hidana. – Kakuzu, pokaż mi, to co się tam dzieje, jeśli to zrobisz, obiecuję, że nie będziesz miał z tego żadnych konsekwencji. – Mężczyzna rozważał tę propozycję przez chwilę, robiąc niewielką szparę ze swoich nici. Pein nie spodziewał się ujrzeć nieprzytomnego Madary i Hidana na zwycięskiej pozycji, ale jednak to widział! Był absolutnie pewnien, że właśnie tak jest. Niepokoiło go jedynie Amaterasu rozchodzące się po suficie i mozolnie schodzące na ściany kuchni.
    - Kakuzu, zabić go? – zapytał Hidan, wymierzając nożem w swoje serce.
    - Zabij go!!! – krzyknął Pein, a srebrnowłosy przez chwilę się zawahał, choć już w następnym momencie śmiał się obłędnie z nożem w sercu. – Już możesz go puścić, ja się nim zajmę. – Kakuzu posłusznie cofnął swoje nici, martwe ciało Madary upadło na podłogę z głuchym łupnięciem.
    - Muszę odprawić modlitwę – powiedział zadowolony z siebie Hidan, poprawiając zmierzwione włosy. Chwycił swój naszyjnik i z nożem w klatce piersiowej położył się na stole, składając ofiarę swemu krwawemu bogu.
    - Byle szybko – mruknął Pein, sprawdzając, czy Uchiha aby napewno jest martwy.
    - Idioto, pamiętaj o moich trzystu milionach ryou – odparł Kakuzu, uśmiechając się pod nosem.
    - Zamknij mordę, nic ci nie dam, kantowałem – wysyczał srebrnowłosy, kontynuując swoje modły. Starzec prychnął głośno, opuszczając pomieszczenie.
    Pein natomiast z szaleńczym uśmiechem wymalowanym na twarzy, kontaktował się w myślach z Itachim. Nie spodziewał się, że ten masochistyczny kretyn usunie jego największą przeszkodę w ciągu dwudziestu minut. Teraz nikt nie stał mu na przeszkodzie w realizacji jego planu, ba! Nawet będzie skory przejrzeć jego zapiski, może coś interesującego rzuci mu się w oczy? Hidan, uchodzący zawsze za idiotę, teraz dostał miano całkiem rozgarniętego głupka. Zatracając się w swoich myślach, nawet nie zauważył, że Amaterasu rozprzestrzenia się na szafki i wypala ogromną dziurę w suficie.
    - Liderze, przydałoby się coś z tym zrobić – powiedział srebrnowłosy, wskazując na czarne płomienie, tworzące ognistą koronę nad ich głowami. W tym momencie Itachi wkroczył do kuchni, ogarniając wzrokiem zniszczenia. Stanął na środku i wbił spojrzenie w czarny ogień. Po chwili nie zostało po nim śladu. No, może poza nadpalonymi meblami i czarną dziurą w stropie. Bardziej w tym momencie interesowały go zwłoki Madary. Ukucnął przy nim i uniósł jedną powiekę. Sharingan Madary błysnął niebezpiecznie, jednak nic się nie stało.
    - Jest martwy – mruknął, czując jak jego stopy grzęzną w błocie, które z każdą sekundą coraz bardziej go pochłania. Wyprostował się, jednak to niewiele dało. Czarna maź sięgała mu już do ud. Próbował dłońmi złapać podłogi, ale ona pod wpływem jego dotyku zmieniła się w smołę, zasysając mu lewą rękę, a potem prawą. Zszokowany, jednak zachowujący trzeźwość umysłu, zastanawiał się, co mógł w tej sytuacji zrobić. Wiedział, że nie może się szarpać, bo na dnie znajdzie się w mgnieniu oka. O ile jakieś dno istniało. Czuł, jak masa napiera na jego tors, jak dusi w nim ostatni oddech.
    - Nagato – wykrztusił, ale on nic nie odpowiedział. Nie było nikogo w kuchni, nawet ciała Madary. Wziął ostatni haust powietrza przed zanurzeniem twarzy, która powoli znikała w smole. Najpierw podbródek, usta, nos, oczy, czoło, na końcu tafla zamknęła się za czubkiem głowy.
    Jak mógł określić to miejsce w którym się znalazł? Wszechogarniającą ciemnością? Pustką? Nicością? A może chaosem? Sam nie wiedział, ale nie czuł już ciężaru zgniatającego klatkę piersiową. Tu, gdzie był, a właściwie gdzie nie był, nie było niczego. Powoli jego organizm domagał się swojej dawki tlenu. Zaryzykował, wciągając nosem trochę ,,czegoś”. Nie czuł bólu, jak woda wpływa do nosa, czuł, że może tu oddychać. Czyli jednak był tu tlen. Wypuścił powietrze z ust i zaczął gwałtownie dyszeć. Widział swoje ręce, nogi, tułów, dalej istniał.
    Nagle usłyszał cichy tupot małych łap. Obrócił się z trudem wokół własnej osi, nic nie dostrzegając. Poczuł w pewnym momencie, jak coś wspina się po spodniach, niestrudzenie brnąc wyżej. Zesztywniał, czując, jak małe pazurki wbijają się w jego plecy i wdrapują się na ramię, przechodząc po karku i ciepłe ciało usadawia się na prawym ramieniu.
    Spojrzał ostrożnie, aby nie sprowokować zwierzęcia do ataku. Białe, połyskujące futro otarło się o jego szyję, powodując delikatny uśmiech na ustach Itachiego. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś ujrzy swoją białą imienniczkę. Wyciągnął do niej powoli dłoń, chcąc sprawdzić, jaka jest miła w dotyku. Wysunęła pyszczek bliżej jego ręki, jakby czekając na pieszczotę od jakiegoś czasu. Opuszkiem palca przejechał po łebku łasicy, utwierdzając się w fakcie, że jej futro jest na prawdę miękkie i przyjemne. Zabrał dłoń i próbował iść przed siebie. Z każdą sekundą było coraz łatwiej. Nadal był w czarnej nicości, ale czuł się raźniej, z powodu swojego małego towarzysza na ramieniu.
    Stopniowo jednak czuł ciężar wgniatający go w pustkę. W pewnym momencie ugięły się mu kolana i padł na nie, amortyzując upadek wyciągniętymi rękoma. Przymknął oczy i ręce też się pod nim ugięły. Padł na twarz, przygwożdżony do czarnego podłoża. Otworzył oko, a przed jego nosem znajdowała się wielka, biała łapa w czarne pręgi. Popatrzył wyżej i o mały włos, a zszedłby na zawał. Na jego plecach siedział biały tygrys, wgapiający się w niego dużymi, turkusowo-oliwkowymi oczami. Warknął ostrzegawczo, nie mając zamiaru schodzić z Itachiego, który swoją drogą znowu potrzebował porządnej dawki powietrza.
    - Kurwa – zabluzgał na wydechu, tracąc już zupełnie resztki tlenu. Zamroczony, czekał aż potężne zwierze z niego zejdzie. Oczywiście, mógłby go jakoś zepchnąć, ale nie miał wystarczająco dużo siły na walkę z takim przeciwnikiem. Cierpliwie czekał, skupiając się na płytkich wdechach. Tygrys zszedł, boleśnie wbijając tylne łapy w plecy Uchihy, prawie doprowadzając go do łez. Ogromny kot usiadł naprzeciwko niego, dalej patrząc mu w oczy. Itachi nie wstawał, był zbyt wyczerpany, ale spojrzenie odwzajemniał. Uruchomił mangekyo sharnigana, jednak to nic nie dało. Dalej był w dziwnej iluzji, z wielkim tygrysem na przeciwko. Zwierzak położył się, prostując łapy tuż przez nos Itachiego.
    - Lubię koty, ale nie takie – mruknął, wstając ociężale. W tym momencie, kot zerwał się z podłoża, doskakując do Uchihy i wbijając białe zęby jego szyję. Niczym sztylety przecięły delikatną skórę. Itachi wytrzymywał to cierpliwie, krzyknął raz, długo i boleśnie, ponownie padając na kolana. Tygrys ugryzł tylko raz i zamienił się w ciecz, tworząc białą plamę w ciemności.
    Nagle z kałuży wynurzyła się dłoń, zapraszająca łagodnymi ruchami do środka. Zastanawiał się, czy lepiej zostać w względnie bezpiecznej czerni, czy może wkroczyć do zachęcającej bieli. Ręka hipnotyzującymi ruchami zaciągała go, a on bezmyślnie wkroczył w jej białą fakturę.
    Tym razem leciał długo, widząc na dole jedynie malutką czerwoną kropkę. Domyślał się, że ta kropka wcale nie będzie malutka, obawiał się jej powierzchni, a dokładniej zderzenia z nią. W dalszym ciągu spadał, świst powietrza go ogłuszał, zaczynało robić mu się zimno, ale nie mógł nic na to poradzić. Myśli skupiał tylko na jednym: Czy będzie bolało? Przeczucie zazwyczaj go nie zawodziło, a podpowiadało mu, że upadek nie będzie zbyt przyjemny. Przełknął ślinę i spojrzał w dół. Czerwona kropka, nie była kropką, tylko ogromnym bezkresem, niekończącym się polem czerwieni. Nie widział jej granic, linia horyzontu odcinała się różowym paskiem. Perspektywa robiła swoje, nie wiedział, czy zderzy się z powierzchnią za sekundę, czy za minutę. Po prostu leciał.
    Po kilku sekundach wylądował. I to nie byle jak, z wielką gracją wpadł do morza krwi. Niczym pocisk wbił się w taflę, zanurzając się na kilka metrów w głąb, szybko jednak starając się wynurzyć. Gdy głowę miał ponad powierzchnią, poczuł, że ma oparcie na dnie. Wyprostował się więc, a krew sięgała mu tylko do połowy łydek. Prychnął zirytowany, wypluwając posokę. Metaliczny smak został mu w ustach, bolała go szyja, chociaż nie był ranny. Wszystko podczas lotu się zagoiło.
    Przed jego stopami tafla rozwarła się, a z niej wyłonił się Madara. Cały poraniony, ale żywy. Stał przez Itachim z uśmiechem  tak perfidnym i fałszywym, że młodszy Uchiha ledwo powstrzymywał się przed rzuceniem się na przeciwnika.
    - Witaj w moim świecie, Itachi! – powiedział głośno, rozkładając szeroko ręce.
    - Po co mnie tu zaciągnąłeś?  – zapytał opryskliwie.
    - Och, dziwię się, że jeszcze się nie domyśliłeś…- mruknął, będąc wyrażnie zawiedzionym. Skrzyżował ręce na torsie, przypatrując się badawczo. – To oczywiste, że pociągnę ciebie za sobą, chociaż nie ty mnie zabiłeś. Wiem, że chciałeś to zrobić. Do pewnego momentu był bardzo lojalny, dopóki go nie rozwścieczyłeś przy niej. Wiedział gdzie mnie szukać i przyszedł, spowiadać się ze wszystkiego, byle ciebie wkopać. I wkopał, po czubek nosa. Pięknie cię urządził ten Ryoutaro!
    - Jak ci się to udało?
    - Kotoamatsukami* – odparł, będąc wyraźnie dumny z siebie. Powierzchnia krwi ponownie się otworzyła, a Madara znikał w jej czeluściach. – Żeby było ci raźniej, powiem tyle, że to krew wszystkich, których zabiłeś. I pozdrów Shichi, przecież to taka śliczna dziewczyna…- Krew zalała miejsce w którym jeszcze chwilę temu stał Madara, a Itachi stał pośrodku bezkresu. Zaciskał pięści, nie wiedząc co robić. Bał się poruszyć, ale był tak wściekły, że mógłby roznieść to miejsce. Wrzeszczał głośno i długo, nie panując nad sobą zupełnie. Nie czekał na wybawiciela, żadną pomoc, nawet na wydostanie. Zasłużył. Widział te hektolitry krwi, brodził w nich! On to zrobił i zasłużył na odpokutowanie tego.
    Minął dzień, a on dalej tam był. Wyczerpany, opadający z sił, chodził bez celu. W pewnych miejscach, posoki było mniej, sięgała mu do kostek, w innych natomiast było jej aż do lędźwi. Nie miał siły dłużej chodzić, więc tam, gdzie było płycej, przysiadał i chował twarz w dłoniach, zastanawiając się nad wszystkim i niczym. Czasami po prostu odpoczywał.
    Drugiego dnia zaczynał wariować. Bolały go oczy od bieli i czerwieni, powoli przerzucając się na głowę. Doszło mu również towarzystwo. Tygrys, który jakby nie patrząc był tym miejscem, powolnie szedł koło Itachiego, pozwalając się nawet dotykać. Uchiha delikatnie zanurzył dłoń w gęstej, białej sierści znajdującej się na łbie, a potem stopniowo, przesuwał ją dalej. Zwierzęciu dotyk nie przeszkadzał, a nawet dawał wrażenie, że całkiem mu to odpowiada. Białe cielsko usiadło ciężko w krwi, bardziej mrucząc niż warcząc. Itachi wtulił twarz w futro, zarzucając ręce na plecy tygrysa. Nagle w oczach wezbrały mu się łzy. Myślał, że to powstrzyma, ale pod powiekami cisnęły się już kolejne i następne. Wybuchł, w akcie bezradności i frustracji. Biało-czerwony świat wykańczał go pod każdym aspektem, a on mając tu aż za dużo czasu, dochodził do przerażających wniosków. Nie miał siły, by żyć, a nie miał narzędzia, by się zabić, poza tym, nie miał tez odwagi by to zrobić. Tak więc, siedział dalej z białym tygrysem, wtulając się w jego futro i wielkimi krokami zbliżając się do snu.
    Trzeciego dnia, nie spodziewał się, że tu będzie, ale nadal był. O dziwo nie odczuwał potrzeb fizjologicznych. Żadnych. Czuł, że został z niego tylko duch, chociaż jak najbardziej był materialny. Wskazywał na to tygrys, którego głaskał, a jego ręka nie przechodziła przez ciało, tylko zatrzymywała się na sierści. Chyba, że tygrys też jest duchem, wtedy oboje nie mogą przez siebie przeniknąć, a może duchy mogą przez siebie przenikać? Nie wiedział, choć zastanawiał się nad tym jakiś czas. Nie myślał już o krwi, która dalej się znajdowała w tym dziwnym miejscu, ani o tym, co Madara mu powiedział, a tym bardziej nie wracał myślami do Akatsuki. Był tutaj i to było dla niego najważniejsze. Szukał wyjścia, odpowiedzi na pytania, ciepła i trochę dango.
    Czwartego dnia, leżał oparty o tygrysa i patrzył w bezkresną biel. Pojawił się też ból wewnętrzny. Zaczęło mu brakować nawet głupiego Hidana. Tygrys, chociaż był cały czas obok niego, nie był zbyt dobrym rozmówcą, a Itachi właśnie teraz potrzebował kogoś, kto podniesie go na duchu.
    Piątego dnia, postanowił coś sprawdzić. Zdjął ubrania, ułożył je równo i w samej bieliźnie ruszył w dalszą podróż z tygrysem, którego nazwał Yasu. Pod koniec piątego dnia, znalazł się w tym samym miejscu, gdzie zostawił ubrania, choć cały czas szedł prosto. Miał dość i już do reszty stracił nadzieję, na wydostanie się z tego dziwnego miejsca. Genjutsu nadal było zbyt silne, by mógł je przełamać.
    Szóstego dnia, skrajnie wyczerpany psychicznie i fizycznie, siedział w morzu krwi razem z Yasu, do którego zaczął mówić, by nie zwariować.
    - Chyba jednak lubię takie koty – odparł, a tygrys spojrzał się na niego mądrymi oczami, jakby wszystko rozumiejąc. Uniósł łapę i opuścił ją z impetem, warcząc, jakby chciał się porozumieć. Itachi zaśmiał się boleśnie, opierając głowę na wielkim łbie Yasu.
    Siódmego dnia, gdy się obudził, poczuł uniesienie. Miał jakieś dziwne przeczucia względem siebie. Może miał umrzeć? To stanowczo skróciłoby jego męki! Po kilku godzinach jednak, poziom krwi nagle się obniżył, aż w końcu zniknęła na dobre. Yasu z tego powodu był wyraźnie zasmucony. Dawał wrażenie słabszego niż wcześniej, zupełnie wyczerpanego i zmarnowanego. Itachi nie wiedział co się stało. Teraz zalewała go nieskazitelna biel i znowu czuł, że wariuje. Sam nie wiedział dlaczego, ale położył się na podłożu, a obok niego pysk ułożył Yasu, który gładził leniwymi ruchami ręki. I nagle wszystko zniknęło. Jak za pstryknięciem palców, tylko nie wiedział, ani nie pamiętał dlaczego.
________
*santoku – tradycyjny japoński nóż, do szatkowania, przecinania, krojenia i siekania. Wygląda tak: klik
*Kotoamatsukami
Jeny, jak jestem zadowolona z tego rozdziału, to sobie nawet nie wyobrażacie! Chciałam go jeszcze jakoś dopracować, ale nie wiedziałam jak. Mam jednak taki deficyt weny, że aż mi szkoda samej siebie… Taka ze mnie desperatka, że przeczytałam wszystkie swoje rozdziały… Jestem szalona. Przynajmniej mam kilka pomysłów na następny rozdział. Najzabawniejsze jest to, że na jeszcze kolejny mam pomysł jak stąd do Krakowa! No halo, to cała ja właśnie…
Pozdrawiam i całuję
wasza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz