Narrator
Jak miał w zwyczaju, zawsze po godzinie siedemnastej
szedł do kuchni z myślą przygotowania sobie kawy z czterema łyżeczkami
miodu gryczanego i kawałkiem korzenia imbiru. Na samą myśl o tym smaku
uśmiechał się od ucha do ucha. Już czuł, jak robi mu się ciepło, a
eksplozja smaków w ustach doprowadzi go do szaleństwa.
Lubił
robić z tego rytuał, starał się być wtedy sam, delektować zapachem,
strukturą składników, temperaturą, kolorami, odurzać się samą chwilą. Ta
kawa była dla niego ważna, dawała mu siły do dalszego działania i
trzeźwego oceniania sytuacji. Sam w myślach określał się jako kawoholik.
Z uśmiechem na twarzy wchodził do kuchni, spotykając się z
szalonym wzrokiem Hidana. Przeklął w myślach, starając się go ignorować.
Kakuzu nawet na niego nie spojrzał, co spotkało się z aprobatą. Ale jak
do cholery miał zrobić kawę w takich warunkach?! Niech nikt się nie
odzywa, a da radę.
Otwierał każdą szafkę po kolei w poszukiwaniu
szklanki. Tak, to dziwne, ale kawa smakowała mu tylko ze szklanki i to w
dodatku tylko jednej. Nie cierpiał topornych kubków, były zbyt ciężkie
do równie ciężkiego napoju. Starał się wyważyć między naczyniem a
smakiem. Wszystko musiał być idealne, ale do cholery, jak ma być
idealne, skoro nigdzie nie może znaleźć swojej szklanki? Rozejrzał się
nerwowo po kuchni, aż jego wzrok zatrzymał się na potłuczonej kupce
szkła, tuż przy dłoniach Hidana.
- Och, kurwa! Ty pierdolony
kretynie! – wyjęczał Madara, załamując ręce. Nigdy nie napije się
cudownej kawy, nie poczuje jej zapachu, ani ciepła przez delikatne
szkło. Hidan patrzył na niego z zażenowaniem, uśmiechając się
nieznacznie w stronę Kakuzu. To dziwne, ale srebrnowłosy miał wrażenie,
że cały plan się powiedzie! Był podekscytowany, pod stołem krzyżował
nogi, aby tylko gwałtownie nie wstać i nie rozkwasić głowy Madary na
ścianie. Uchiha natomiast, zrozpaczony zbierał resztki szkła i trzymał
je w dłoni, stopniowo coraz mocniej ściskając.
- Liderze –
zaakcentował Hidan – czy to była twoja szklanka? – Teatralny ton go nie
opuszczał, udawał przejęcie i zaaferowanie tak dobrze, że nawet na
zawsze opanowaną twarz Kakuzu wpłynął szyderczy uśmiech.
-
Dobrze powiedziane, była! – wrzasnął, a kawałki szkła, jeden po drugim
wbijały mu się w jasną skórę. Hidan obserwował jak krew zbiera się w
dłoni i powoli skapuje na blat stołu. Jego kompan zrozumiał o co
chodziło srebrnowłosemu.
- Nie gorączkuj się tak, to tylko
szklanka, kupi drugą – wymruczał spokojnie Kakuzu, wstając od lady i
kierując się do wyjścia. Teraz, jedyną rzeczą na jaką czekał był znak
jashinisty. Krew skapywała w coraz większych ilościach, a Madara
zupełnie się tym nie przejmując, obrócił głowę w stronę drzwi,
piorunując spojrzeniem Kakuzu. Hidan wykorzystując sytuację, starł
szybkim ruchem dłoni posokę ze stołu i zlizał ją z ręki. Uśmiechnął się
szaleńczo w stronę Kakuzu, patrząc na swoje, teraz już czarne ciało.
Pstryknął palcami, a jego kompan momentalnie wypuścił ze swego ciała
tysiące nici, zalewając nimi kuchnię i robiąc z nich więzienie.
- Co wy robicie?! – wrzasnął czarnowłosy, zaczynając powoli panikować.
- Kakuzu, zwiąż go – powiedział Hidan, wyciągając z szuflady santoku*.
- Tylko spróbujesz mi coś zrobić! Pożałujesz! – krzyczał Madara,
próbując się wyrwać ze stalowego uścisku Kakuzu. Uruchomił sharingan,
ale było już za późno. Hidan przeniósł stół w miejsce najbardziej
oddalone od Madary, gdzie na jego oczach podciął sobie żyły i narysował
na blacie znak Jashina. Spokojnie na niego wszedł i uśmiechając się,
powiedział:
- Tobie nie zrobię nic, nie martw się. Ale za siebie
nie ręczę. – Po tych słowach roześmiał się, odchylając głowę do tyłu i
wbijając sobie nóż w udo, przeciągnął go aż do biodra. Dziki ryk wyrwał
się mu z gardła, przechodząc w agonistyczny jęk, aż do pełnego
podniecenia wrzasku. Uchiha zszokowany spojrzał na swoją nogę, która w
bardzo szybkim tempie zalewała się krwią. Poczuł ukłucie w brzuchu i
nagle musiał przestać się szamotać, walczył tylko o to, aby utrzymać
świadomość. Obrzucił kuchnię mętnym spojrzeniem. Kakuzu stał pod jedną
ze ścian, wypuszczając te ohydne, czarne nici ze swojego ciała, którymi
oplótł całe pomieszczenie, Hidan stał na stole i celował tym obrzydliwie
ostrym nożem w prawe płuco. Chociaż był słabszy niż ta dwójka, nadal
płynęła w nim krew klanu Uchiha. Był przebiegły, a tego nie potrafili mu
odebrać.
- Amaterasu. – Sam nie wiedział dlaczego spojrzał na
lampę zwisającą z sufitu, ale to powinno wystarczyć. Poczuł jak w ustach
zbiera mu się krew, którą musiał wypluć. Słyszał gdzieś w oddali krzyki
tych dwóch idiotów, jednak nie przejął się nimi za bardzo.
Słyszał od jakiś dziesięciu minut wrzaski, jednak nie miał zamiaru ich
uciszyć. Choć strasznie bolała go głowa. No i w sumie chciał spać. A
jakby nie patrzeć, przy takich wrzaskach się nie dało nawet myśleć.
Chyba jeszcze wzbudzał trochę szacunku. Przycisnął głowę do poduszki,
starając się odgrodzić od wszystkiego, ale gdy Hidan ponownie wydarł się
wniebogłosy, po prostu nie wytrzymał.
Wstał z łóżka i jak
rozjuszony byk wyleciał z pokoju, kierując się do kuchni. Nie obchodziło
go teraz to, że Madarze coś może się nie spodobać. Miał to krótko
mówiąc w dupie. Otwierał drzwi od kuchni i wchodził już z impetem, ba!
Otwierał nawet usta by wydrzeć się na Hidana, ale odbił się od czegoś
potężnego. Popatrzył w górę, błyskawicznie podnosząc się z podłogi i
napotkał wystraszony wzrok Kakuzu.
- Nie możesz tam wejść,
Liderze! Kurwa, to znaczy, Pein! To znaczy, ty! – Mężczyzna westchnął,
obracając głowę. – Nie wpuszczę ciebie i już.
- Co tam się
dzieje?! Rozpierdolicie mi moją organizację! – ryknął rudy, spokojnie
stojąc przed wejściem. Jego cierpliwość powoli się kończyła, ale starał
się powstrzymać, aby nie doszło do rękoczynów.
- Nie mogę. Ale
nie dzieje się nic złego. – Kakazu nie potrafił kłamać, zawsze gdy to
robił, uśmiechał się głupkowato. Pod karcącym spojrzeniem Peina nie
wytrzymał: – oprócz Amaterasu Madary.
- CO?! Dlaczego?! – Rudy
wepchnął się między wielkie ciało Kakuzu, a framugę drzwi. Próbował
przedrzeć się przez grube nici, ale jego wysiłek poszedł na marne. Za to
dało się słyszeć kolejny wrzask i szalony rechot Hidana. – Kakuzu,
pokaż mi, to co się tam dzieje, jeśli to zrobisz, obiecuję, że nie
będziesz miał z tego żadnych konsekwencji. – Mężczyzna rozważał tę
propozycję przez chwilę, robiąc niewielką szparę ze swoich nici. Pein
nie spodziewał się ujrzeć nieprzytomnego Madary i Hidana na zwycięskiej
pozycji, ale jednak to widział! Był absolutnie pewnien, że właśnie tak
jest. Niepokoiło go jedynie Amaterasu rozchodzące się po suficie i
mozolnie schodzące na ściany kuchni.
- Kakuzu, zabić go? – zapytał Hidan, wymierzając nożem w swoje serce.
- Zabij go!!! – krzyknął Pein, a srebrnowłosy przez chwilę się
zawahał, choć już w następnym momencie śmiał się obłędnie z nożem w
sercu. – Już możesz go puścić, ja się nim zajmę. – Kakuzu posłusznie
cofnął swoje nici, martwe ciało Madary upadło na podłogę z głuchym
łupnięciem.
- Muszę odprawić modlitwę – powiedział zadowolony z
siebie Hidan, poprawiając zmierzwione włosy. Chwycił swój naszyjnik i z
nożem w klatce piersiowej położył się na stole, składając ofiarę swemu
krwawemu bogu.
- Byle szybko – mruknął Pein, sprawdzając, czy Uchiha aby napewno jest martwy.
- Idioto, pamiętaj o moich trzystu milionach ryou – odparł Kakuzu, uśmiechając się pod nosem.
- Zamknij mordę, nic ci nie dam, kantowałem – wysyczał srebrnowłosy,
kontynuując swoje modły. Starzec prychnął głośno, opuszczając
pomieszczenie.
Pein natomiast z szaleńczym uśmiechem wymalowanym
na twarzy, kontaktował się w myślach z Itachim. Nie spodziewał się, że
ten masochistyczny kretyn usunie jego największą przeszkodę w ciągu
dwudziestu minut. Teraz nikt nie stał mu na przeszkodzie w realizacji
jego planu, ba! Nawet będzie skory przejrzeć jego zapiski, może coś
interesującego rzuci mu się w oczy? Hidan, uchodzący zawsze za idiotę,
teraz dostał miano całkiem rozgarniętego głupka. Zatracając się w swoich
myślach, nawet nie zauważył, że Amaterasu rozprzestrzenia się na szafki
i wypala ogromną dziurę w suficie.
- Liderze, przydałoby się
coś z tym zrobić – powiedział srebrnowłosy, wskazując na czarne
płomienie, tworzące ognistą koronę nad ich głowami. W tym momencie
Itachi wkroczył do kuchni, ogarniając wzrokiem zniszczenia. Stanął na
środku i wbił spojrzenie w czarny ogień. Po chwili nie zostało po nim
śladu. No, może poza nadpalonymi meblami i czarną dziurą w stropie.
Bardziej w tym momencie interesowały go zwłoki Madary. Ukucnął przy nim i
uniósł jedną powiekę. Sharingan Madary błysnął niebezpiecznie, jednak
nic się nie stało.
- Jest martwy – mruknął, czując jak jego
stopy grzęzną w błocie, które z każdą sekundą coraz bardziej go
pochłania. Wyprostował się, jednak to niewiele dało. Czarna maź sięgała
mu już do ud. Próbował dłońmi złapać podłogi, ale ona pod wpływem jego
dotyku zmieniła się w smołę, zasysając mu lewą rękę, a potem prawą.
Zszokowany, jednak zachowujący trzeźwość umysłu, zastanawiał się, co
mógł w tej sytuacji zrobić. Wiedział, że nie może się szarpać, bo na
dnie znajdzie się w mgnieniu oka. O ile jakieś dno istniało. Czuł, jak
masa napiera na jego tors, jak dusi w nim ostatni oddech.
-
Nagato – wykrztusił, ale on nic nie odpowiedział. Nie było nikogo w
kuchni, nawet ciała Madary. Wziął ostatni haust powietrza przed
zanurzeniem twarzy, która powoli znikała w smole. Najpierw podbródek,
usta, nos, oczy, czoło, na końcu tafla zamknęła się za czubkiem głowy.
Jak mógł określić to miejsce w którym się znalazł? Wszechogarniającą
ciemnością? Pustką? Nicością? A może chaosem? Sam nie wiedział, ale nie
czuł już ciężaru zgniatającego klatkę piersiową. Tu, gdzie był, a
właściwie gdzie nie był, nie było niczego. Powoli jego organizm domagał
się swojej dawki tlenu. Zaryzykował, wciągając nosem trochę ,,czegoś”.
Nie czuł bólu, jak woda wpływa do nosa, czuł, że może tu oddychać. Czyli
jednak był tu tlen. Wypuścił powietrze z ust i zaczął gwałtownie
dyszeć. Widział swoje ręce, nogi, tułów, dalej istniał.
Nagle
usłyszał cichy tupot małych łap. Obrócił się z trudem wokół własnej osi,
nic nie dostrzegając. Poczuł w pewnym momencie, jak coś wspina się po
spodniach, niestrudzenie brnąc wyżej. Zesztywniał, czując, jak małe
pazurki wbijają się w jego plecy i wdrapują się na ramię, przechodząc po
karku i ciepłe ciało usadawia się na prawym ramieniu.
Spojrzał
ostrożnie, aby nie sprowokować zwierzęcia do ataku. Białe, połyskujące
futro otarło się o jego szyję, powodując delikatny uśmiech na ustach
Itachiego. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś ujrzy swoją białą
imienniczkę. Wyciągnął do niej powoli dłoń, chcąc sprawdzić, jaka jest
miła w dotyku. Wysunęła pyszczek bliżej jego ręki, jakby czekając na
pieszczotę od jakiegoś czasu. Opuszkiem palca przejechał po łebku
łasicy, utwierdzając się w fakcie, że jej futro jest na prawdę miękkie i
przyjemne. Zabrał dłoń i próbował iść przed siebie. Z każdą sekundą
było coraz łatwiej. Nadal był w czarnej nicości, ale czuł się raźniej, z
powodu swojego małego towarzysza na ramieniu.
Stopniowo jednak
czuł ciężar wgniatający go w pustkę. W pewnym momencie ugięły się mu
kolana i padł na nie, amortyzując upadek wyciągniętymi rękoma. Przymknął
oczy i ręce też się pod nim ugięły. Padł na twarz, przygwożdżony do
czarnego podłoża. Otworzył oko, a przed jego nosem znajdowała się
wielka, biała łapa w czarne pręgi. Popatrzył wyżej i o mały włos, a
zszedłby na zawał. Na jego plecach siedział biały tygrys, wgapiający się
w niego dużymi, turkusowo-oliwkowymi oczami. Warknął ostrzegawczo, nie
mając zamiaru schodzić z Itachiego, który swoją drogą znowu potrzebował
porządnej dawki powietrza.
- Kurwa – zabluzgał na wydechu,
tracąc już zupełnie resztki tlenu. Zamroczony, czekał aż potężne zwierze
z niego zejdzie. Oczywiście, mógłby go jakoś zepchnąć, ale nie miał
wystarczająco dużo siły na walkę z takim przeciwnikiem. Cierpliwie
czekał, skupiając się na płytkich wdechach. Tygrys zszedł, boleśnie
wbijając tylne łapy w plecy Uchihy, prawie doprowadzając go do łez.
Ogromny kot usiadł naprzeciwko niego, dalej patrząc mu w oczy. Itachi
nie wstawał, był zbyt wyczerpany, ale spojrzenie odwzajemniał. Uruchomił
mangekyo sharnigana, jednak to nic nie dało. Dalej był w dziwnej
iluzji, z wielkim tygrysem na przeciwko. Zwierzak położył się, prostując
łapy tuż przez nos Itachiego.
- Lubię koty, ale nie takie –
mruknął, wstając ociężale. W tym momencie, kot zerwał się z podłoża,
doskakując do Uchihy i wbijając białe zęby jego szyję. Niczym sztylety
przecięły delikatną skórę. Itachi wytrzymywał to cierpliwie, krzyknął
raz, długo i boleśnie, ponownie padając na kolana. Tygrys ugryzł tylko
raz i zamienił się w ciecz, tworząc białą plamę w ciemności.
Nagle z kałuży wynurzyła się dłoń, zapraszająca łagodnymi ruchami do
środka. Zastanawiał się, czy lepiej zostać w względnie bezpiecznej
czerni, czy może wkroczyć do zachęcającej bieli. Ręka hipnotyzującymi
ruchami zaciągała go, a on bezmyślnie wkroczył w jej białą fakturę.
Tym razem leciał długo, widząc na dole jedynie malutką czerwoną
kropkę. Domyślał się, że ta kropka wcale nie będzie malutka, obawiał się
jej powierzchni, a dokładniej zderzenia z nią. W dalszym ciągu spadał,
świst powietrza go ogłuszał, zaczynało robić mu się zimno, ale nie mógł
nic na to poradzić. Myśli skupiał tylko na jednym: Czy będzie bolało?
Przeczucie zazwyczaj go nie zawodziło, a podpowiadało mu, że upadek nie
będzie zbyt przyjemny. Przełknął ślinę i spojrzał w dół. Czerwona
kropka, nie była kropką, tylko ogromnym bezkresem, niekończącym się
polem czerwieni. Nie widział jej granic, linia horyzontu odcinała się
różowym paskiem. Perspektywa robiła swoje, nie wiedział, czy zderzy się z
powierzchnią za sekundę, czy za minutę. Po prostu leciał.
Po
kilku sekundach wylądował. I to nie byle jak, z wielką gracją wpadł do
morza krwi. Niczym pocisk wbił się w taflę, zanurzając się na kilka
metrów w głąb, szybko jednak starając się wynurzyć. Gdy głowę miał ponad
powierzchnią, poczuł, że ma oparcie na dnie. Wyprostował się więc, a
krew sięgała mu tylko do połowy łydek. Prychnął zirytowany, wypluwając
posokę. Metaliczny smak został mu w ustach, bolała go szyja, chociaż nie
był ranny. Wszystko podczas lotu się zagoiło.
Przed jego
stopami tafla rozwarła się, a z niej wyłonił się Madara. Cały poraniony,
ale żywy. Stał przez Itachim z uśmiechem tak perfidnym i fałszywym, że
młodszy Uchiha ledwo powstrzymywał się przed rzuceniem się na
przeciwnika.
- Witaj w moim świecie, Itachi! – powiedział głośno, rozkładając szeroko ręce.
- Po co mnie tu zaciągnąłeś? – zapytał opryskliwie.
- Och, dziwię się, że jeszcze się nie domyśliłeś…- mruknął, będąc
wyrażnie zawiedzionym. Skrzyżował ręce na torsie, przypatrując się
badawczo. – To oczywiste, że pociągnę ciebie za sobą, chociaż nie ty
mnie zabiłeś. Wiem, że chciałeś to zrobić. Do pewnego momentu był bardzo
lojalny, dopóki go nie rozwścieczyłeś przy niej. Wiedział gdzie mnie
szukać i przyszedł, spowiadać się ze wszystkiego, byle ciebie wkopać. I
wkopał, po czubek nosa. Pięknie cię urządził ten Ryoutaro!
- Jak ci się to udało?
- Kotoamatsukami* – odparł, będąc wyraźnie dumny z siebie.
Powierzchnia krwi ponownie się otworzyła, a Madara znikał w jej
czeluściach. – Żeby było ci raźniej, powiem tyle, że to krew wszystkich,
których zabiłeś. I pozdrów Shichi, przecież to taka śliczna
dziewczyna…- Krew zalała miejsce w którym jeszcze chwilę temu stał
Madara, a Itachi stał pośrodku bezkresu. Zaciskał pięści, nie wiedząc co
robić. Bał się poruszyć, ale był tak wściekły, że mógłby roznieść to
miejsce. Wrzeszczał głośno i długo, nie panując nad sobą zupełnie. Nie
czekał na wybawiciela, żadną pomoc, nawet na wydostanie. Zasłużył.
Widział te hektolitry krwi, brodził w nich! On to zrobił i zasłużył na
odpokutowanie tego.
Minął dzień, a on dalej tam był. Wyczerpany,
opadający z sił, chodził bez celu. W pewnych miejscach, posoki było
mniej, sięgała mu do kostek, w innych natomiast było jej aż do lędźwi.
Nie miał siły dłużej chodzić, więc tam, gdzie było płycej, przysiadał i
chował twarz w dłoniach, zastanawiając się nad wszystkim i niczym.
Czasami po prostu odpoczywał.
Drugiego dnia zaczynał wariować.
Bolały go oczy od bieli i czerwieni, powoli przerzucając się na głowę.
Doszło mu również towarzystwo. Tygrys, który jakby nie patrząc był tym
miejscem, powolnie szedł koło Itachiego, pozwalając się nawet dotykać.
Uchiha delikatnie zanurzył dłoń w gęstej, białej sierści znajdującej się
na łbie, a potem stopniowo, przesuwał ją dalej. Zwierzęciu dotyk nie
przeszkadzał, a nawet dawał wrażenie, że całkiem mu to odpowiada. Białe
cielsko usiadło ciężko w krwi, bardziej mrucząc niż warcząc. Itachi
wtulił twarz w futro, zarzucając ręce na plecy tygrysa. Nagle w oczach
wezbrały mu się łzy. Myślał, że to powstrzyma, ale pod powiekami cisnęły
się już kolejne i następne. Wybuchł, w akcie bezradności i frustracji.
Biało-czerwony świat wykańczał go pod każdym aspektem, a on mając tu aż
za dużo czasu, dochodził do przerażających wniosków. Nie miał siły, by
żyć, a nie miał narzędzia, by się zabić, poza tym, nie miał tez odwagi
by to zrobić. Tak więc, siedział dalej z białym tygrysem, wtulając się w
jego futro i wielkimi krokami zbliżając się do snu.
Trzeciego
dnia, nie spodziewał się, że tu będzie, ale nadal był. O dziwo nie
odczuwał potrzeb fizjologicznych. Żadnych. Czuł, że został z niego tylko
duch, chociaż jak najbardziej był materialny. Wskazywał na to tygrys,
którego głaskał, a jego ręka nie przechodziła przez ciało, tylko
zatrzymywała się na sierści. Chyba, że tygrys też jest duchem, wtedy
oboje nie mogą przez siebie przeniknąć, a może duchy mogą przez siebie
przenikać? Nie wiedział, choć zastanawiał się nad tym jakiś czas. Nie
myślał już o krwi, która dalej się znajdowała w tym dziwnym miejscu, ani
o tym, co Madara mu powiedział, a tym bardziej nie wracał myślami do
Akatsuki. Był tutaj i to było dla niego najważniejsze. Szukał wyjścia,
odpowiedzi na pytania, ciepła i trochę dango.
Czwartego dnia,
leżał oparty o tygrysa i patrzył w bezkresną biel. Pojawił się też ból
wewnętrzny. Zaczęło mu brakować nawet głupiego Hidana. Tygrys, chociaż
był cały czas obok niego, nie był zbyt dobrym rozmówcą, a Itachi właśnie
teraz potrzebował kogoś, kto podniesie go na duchu.
Piątego
dnia, postanowił coś sprawdzić. Zdjął ubrania, ułożył je równo i w samej
bieliźnie ruszył w dalszą podróż z tygrysem, którego nazwał Yasu. Pod
koniec piątego dnia, znalazł się w tym samym miejscu, gdzie zostawił
ubrania, choć cały czas szedł prosto. Miał dość i już do reszty stracił
nadzieję, na wydostanie się z tego dziwnego miejsca. Genjutsu nadal było
zbyt silne, by mógł je przełamać.
Szóstego dnia, skrajnie
wyczerpany psychicznie i fizycznie, siedział w morzu krwi razem z Yasu,
do którego zaczął mówić, by nie zwariować.
- Chyba jednak lubię
takie koty – odparł, a tygrys spojrzał się na niego mądrymi oczami,
jakby wszystko rozumiejąc. Uniósł łapę i opuścił ją z impetem, warcząc,
jakby chciał się porozumieć. Itachi zaśmiał się boleśnie, opierając
głowę na wielkim łbie Yasu.
Siódmego dnia, gdy się obudził,
poczuł uniesienie. Miał jakieś dziwne przeczucia względem siebie. Może
miał umrzeć? To stanowczo skróciłoby jego męki! Po kilku godzinach
jednak, poziom krwi nagle się obniżył, aż w końcu zniknęła na dobre.
Yasu z tego powodu był wyraźnie zasmucony. Dawał wrażenie słabszego niż
wcześniej, zupełnie wyczerpanego i zmarnowanego. Itachi nie wiedział co
się stało. Teraz zalewała go nieskazitelna biel i znowu czuł, że
wariuje. Sam nie wiedział dlaczego, ale położył się na podłożu, a obok
niego pysk ułożył Yasu, który gładził leniwymi ruchami ręki. I nagle
wszystko zniknęło. Jak za pstryknięciem palców, tylko nie wiedział, ani
nie pamiętał dlaczego.
________
*santoku – tradycyjny japoński nóż, do szatkowania, przecinania, krojenia i siekania. Wygląda tak: klik
*Kotoamatsukami
Jeny,
jak jestem zadowolona z tego rozdziału, to sobie nawet nie wyobrażacie!
Chciałam go jeszcze jakoś dopracować, ale nie wiedziałam jak. Mam
jednak taki deficyt weny, że aż mi szkoda samej siebie… Taka ze mnie
desperatka, że przeczytałam wszystkie swoje rozdziały… Jestem szalona.
Przynajmniej mam kilka pomysłów na następny rozdział. Najzabawniejsze
jest to, że na jeszcze kolejny mam pomysł jak stąd do Krakowa! No halo,
to cała ja właśnie…
Pozdrawiam i całuję
wasza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz