24 stycznia 2012

XXV. Płacę to wymagam, stary idioto!

Pein
    Żeby popełnić samobójstwo, trzeba zrobić to w tej samej chwili, w której się o tym pomyślało. Inaczej całą genialną ideę diabli wzięli. Dlaczego? Bo zastanawiasz się, jak to by było, gdybyś umarł, komu wyrządziłbyś tym krzywdę, co stało by się po twoim odejściu. Dlatego kurwa dalej żyję. Miałem się zabić wielokrotnie, jednak, po chwili zastanowienia nabierałem podwójnej ochoty do życia. W tej chwili moja chęć życia jest potrójna i nawet Madara nie wyssie ze mnie poczucia własnej tożsamości i  wewnętrznej siły do czynienia wszystkiego co niemożliwe. Wyszedłem z pokoju i teleportowałem się do miejsca, gdzie znajdowało się moje główne ciało.
    W jasnym pomieszczeniu, stworzonym z papieru, do wielkiego urządzenia przytrzymującego mnie przy życiu przytwierdzony byłem ja. Usunąłem jednak resztki człowieczeństwa z Peina i zostałem tylko ja, jedyny bóg – Nagato. Poczułem delikatnie muśnięcie na twarzy. Konan ocierała mi twarz białą chustą.
    - Jesteś tu – powiedziałem, słysząc w swoim głosie rozczarowanie. Ona też je usłyszała, ale nawet  nie drgnęła, nie przejmowała się moimi wiecznymi chamskimi komentarzami i docinkami w jej kierunku. Zbyt długo mnie znała, by brać je do siebie.
    - Tak, jestem. Bardzo się zdenerwowałeś po tym, jak się ujawnił. Wiesz, że nie powinieneś…- szepnęła, mając na uwadze moje dobro. Popatrzyłem na nią z ukosa, cmokając z zniesmaczenia.
    - Konan, nie jesteś liderem i nigdy nim nie byłaś, więc nie mów mi, co powinienem a czego nie. Jesteś tak okropnie dobroduszna, mądra, życzliwa, że stwierdzam, jak to kurwa możliwe, że jesteś w organizacji morderców?! – krzyknąłem, a ona dalej stała przy mnie, obróciła tylko wzrok na ścianę, tępo w nią patrząc. Miała ładny profil, jednak za długo ją znałem i wiedziałem, że jest tylko przyjaciółką i nikim więcej. Nawet nie postrzegałem jej w innych ramach. Miała na sobie ciemnoniebieską sukienkę sięgającą do kolan. Niebieski pasował do niej najbardziej. Gdy miała na sobie czarny płaszcz, chętnie dla niej zmieniłbym je na granatowe. Łącznie z czerwonymi chmurkami. Ten kolor odwzorowywał jej charakter w pełni. Spokojna, przywódcza, rozsądna. Często odbierałem wrażenie, że jest bez uczuć. Chociaż wiedziałem, że jest twarda, momentalnie zrobiło mi się jej szkoda, gdy na nią naskoczyłem.
    - Nagato, a ty jesteś kretynem, bo nie zauważasz tego, że sam taki jesteś. Gdyby nie te cechy, już dawno byś mnie wywalił. Ty jesteś mądry, życzliwy i dobroduszny, nie ja. Ja to wszystko po prostu znoszę, bo moim obowiązkiem jest opiekowanie się tobą, a ty doskonale o tym wiesz – powiedziała to tak spokojnie, jakby mówiła, że dzisiaj na obiad jest sushi. Jak zawsze po takiej rozmowie podziwiałem ją bardziej niż chwilę wcześniej. I dalej patrzyłem na jej spokojne ruchy, gdy poprawiała sobie włosy, albo wygładzała zagniecenia na swoim stroju.
Narrator
    Leżeli na łóżku, obok siebie, gapiąc się na sufit. Itachi pod kocem, Shichi pod kołdrą, jednak oboje skrępowani swoją obecnością. Światło księżyca wpadało do pokoju, oświetlając przerażająco drewnianą podłogę. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że nie zasną zbyt szybko, tego dnia zbyt wiele się zdarzyło, zbyt wiele pytań czekało na odpowiedź.
    - Wyjaśnij mi to, co się dzisiaj stało. Nie wiedziałaś, że twój brat żyje? Co się tam stało? Co się stało, że tutaj trafiłaś? – zapytał szeptem Itachi, dalej sztywno leżąc. Czekał jakiś czas na odpowiedź, której, jak myślał, nigdy nie będzie dane mu usłyszeć.
    - A ty jak myślisz? Pein pewnie wam mówił, albo chociaż tobie…- odparła, nie siląc się na mówienie po cichu.
    - Chcę usłyszeć od ciebie. Wydajesz się być bardziej wiarygodna. – Shichi westchnęła głośno, przejeżdżając dłonią po twarzy. Położyła rękę na czole, starając się opanować drżenie głosu.
    - Ja byłam wtedy głupia, miałam siedemnaście lat i chciałam zostać w końcu zauważona przez ojca. Miałam już dość wysłuchiwania cudownych historii o Kamihim, bo to on zawsze był tym najlepszym, chociaż ja dawałam z siebie wszystko. W jednej sprawie jednak nie był najlepszy… Do naszego rodu przychodziły groźby z Konohy, ród Teru koniecznie chciał, aby w końcu zaloty ich kandydatów zostały przyjęte. W końcu zrobiło się naprawdę groźnie, do takiego stopnia, że ojciec chciał zabić ich przywódcę. Teraz wiem, że tylko tak gadał, ale wtedy dla mnie mówił na poważnie i chciałam pokazać mu, jaka ze mnie świetna kunoichi. Wyruszyłam więc do Konohy, z zamiarem wybicia w pień klanu Teru. Jakimś cudownym trafem znalazł się tam Deidara z Sasorim…Dalej już znasz – mruknęła, obracając się do Itachiego plecami. Odczekał moment, popatrzył na jej wątłe plecy i przeczesał włosy palcami.
    - Jak się to stało, że wybito wasz klan?
    - Ojciec się zabił, gdy dowiedział się, że nie przeżyłam masakry w Konoha. Wiesz, on prowadził wioskę bardzo twardą ręką, choć reszta Shukketsu taka nie była. Nasz klan zawsze miał łatwiej. Dlatego, gdy się zabił, od razu nastąpił bunt i jednogłośnie postanowiono wybić resztę, bo mógł się pojawić drugi tyran. A Kamihi najwidoczniej w porę zwiał. Z resztą…zawsze był przebiegłym skurwysynem. – Shichi ostatni raz westchnęła i spojrzała na Itachiego przez ramię. – A ty? Co masz mi do powiedzenia?
    - Co mogę ci powiedzieć…Wiem co czujesz, ale nic z nie zrobisz, nie mamy wpływu na to, co już się stało. Żyj dalej, Shichi.
    - Łatwo ci mówić…- odburknęła, kładąc głowę na poduszkę.
Itachi
    Stałem przed swoim domem, obserwując ze zdziwieniem frontową ścianę. Pamiętam, jak stałem w tym samym miejscu i Madara wbijał katanę w szyję ciotki, która resztkami sił próbowała bronić klanu. Mrugnąłem oczami i faktycznie, ciało bezwładnie wisiało na katanie. Gęsty zapach krwi uderzał prosto w nozdrza, doprowadzając mnie do szału. Było tak gorąco, jakby ktoś napalił w piecu. Smród bebechów zdołał już przeszyć mnie na wskroś, pewnie śmierdziałem jak te trupy.
    Choć posiadałem umiejętność przechodzenia w świadomy sen i w pełni go kontrolować, tym razem nie potrafiłem, coś mnie obezwładniało, musiałem działać tak, jak życzył sobie tego mój pokręcony umysł. Po chwili jednak zorientowałem się, że może to być genjutsu, kierowane przez na przykład Sasuke…
    Coś kazało mi iść do wnętrza budynku, nawet nie opierałem się. Starałem się omijać kałuże krwi, pamiętałem, jak matka zawsze krzyczała, że mamy ubłocone buty, a ona tylko lata ze szmatami i za nami sprząta. Z szacunku do niej miałem zawsze czyste podeszwy. Wszedłem do holu, potem do kuchni, wyszedłem na podest, z którego było widać ogród. Chociaż byłem tutaj ostatnio, miejsce to wyglądało zupełnie inaczej i czułem, że nie byłem tu od dawna. Chciałem iść do pokoju rodziców i podświadomość zadziałała właściwie. Moje kroki kierowały mnie do ich sypialni. Swąd krwi znowu się spotęgował, co gorsza słyszałem jeszcze jakieś dźwięki. Drzwi były otwarte, więc wszedłem do pokoju.
    Stałem i patrzyłem bez słowa. W rogu pokoju siedział Sasuke, wpatrując się we mnie swoim sharinganem. Teraz nie miałem pewności, kto mógł mnie wpakować w genjutsu i czy w ogóle jest to genjutsu. Spuściłem wzrok na podłogę, nie chciałem walczyć, jeszcze nie dzisiaj.
    - Jak się tu znalazłeś? – zapytałem chłodno, stojąc spokojnie. Wszystkie swoje uczucia, które dotychczas ukazywałem, skryłem pod pustym wyrazem twarzy. Itachi, stary, bezuczuciowy skurwysynu, witaj z powrotem! Nienawidziłem siebie w takiej formie, ale tak wszystko było prostsze.
    - O to samo mogę zapytać ciebie – odparł opryskliwie, podnosząc się lekko z podłogi. Podchodził do mnie wolno, jakby myślał, że się go przestraszę i ucieknę. Stanął ostentacyjnie blisko mnie i już wyciągał dłoń w moją stronę, gdy chwyciłem ją, szybko wykręcając na plecy. Nie miałem żadnej broni, nie mogłem wykonywać jutsu, musiałem zdać się na własną siłę i spryt. A tego akurat miałem pod dostatkiem.
    - Mów, albo będę łamał ci każdy palec po kolei. Wtedy nawet Orochimaru tego nie naprawi.
    - Łam – powiedział bez namysłu, co wprawiło mnie w osłupienie. I co miałem zrobić, jak nie łamać mu palców? Nie mogę być niesłowny! Gdy już chwytałem jego kciuk, szybko chwycił mnie przez ramię za szyję i zrobił przewrót w przód, przy okazji prawie łamiąc mi kark. Oboje padliśmy na podłogę z głośnym hukiem. Oboje lekko jeszcze zamroczeni, chwyciliśmy się za ubrania i trwała walka, kto nad kim zdobędzie przewagę. Byłem pewien, że razem, turlając się po ziemi wyglądamy jak idioci, nie można było nazwać tego nawet walką. Po chwili znalazłem się na górze, dusząc go.
    - Posłuchaj mnie, idioto! Widzę, że nie wiesz kto jest za to odpowiedzialny, ale Sasuke…Jeśli to na prawdę ty, to niedługo wszystko ci wyjaśnię. Zaufaj mi, chociaż wiem, że nie jestem godny. Ostatni raz, a wszystko już się ułoży. Poczekaj niecały miesiąc, a zjawię się u Orochimaru. – O dziwo słuchał mnie uważnie, jednak jego oczy zachodziły mgłą, usta robiły się sine. Puściłem jego szyję, a on zaczął łapczywie łapać powietrze.
    - Nie wierzę w żadne twoje słowo – mruknął obojętnie, patrząc na mnie pustym wzrokiem.
    - Ja nie wierzę w to, że dalej jesteś tak słaby – rzuciłem niby obojętnie, ale wewnątrz plułem sobie w brodę, że w sumie już z przyzwyczajenia gnębię jego ambicje. Tym razem usłyszałem zgrzytanie zębów i szybkie otarcie klingi o pochwę. Błyskawicznie zamachnął się nad moją głową mieczem. Zrobiłem unik, ale on już mełł powietrze i zbliżał się do mnie niebezpiecznie. Cofnąłem się o krok i…poczułem za plecami ścianę. W innych okolicznościach byłaby przyjemnie zimna, teraz cholernie drażniąca. Celował idealnie między moje oczy. Niewiele się zastanawiając, gołymi rękoma chwyciłem ostrze, zatrzymując je kilkanaście centymetrów przed nosem. Spojrzałem na niego, a on z wielkimi oczami patrzył na moje dłonie. Wykorzystując sytuację, kopnąłem go w nadgarstki i wyrwałem miecz. Krew ciekła mi aż do łokci, skapując na podłogę. Wbiłem miecz w maty i ostatni raz uderzyłem Sasuke w brzuch, aż zwijał się z bólu. Nie było to miłe z mojej strony, ale inaczej nie opuściłbym domu żywy.
    - Wypuść mnie stąd – krzyknąłem w ciemność, zaciągając się smrodem trupów. Na tle jasnego księżyca, z zupełnie innej części klanu widziałem swoją sylwetkę. Pamiętam jak stałem i powstrzymywałem łzy, przełykałem ciężko ślinę i wycierałem brudną katanę o spodnie. Mrugnąłem oczami i zniknęła moja postać na tle księżyca, zniknęły zwłoki i ja sam stamtąd zniknąłem.
    Ocknąłem się w łóżku, czując się potwornie zmęczonym i przerażonym. Nie ruszałem się przez chwilę, bo nie mogłem. Sparaliżował mnie strach, zupełnie irracjonalny. Już po wszystkim, jednak dalej bałem się zawołać w ciemność imię Shukketsu. Dłonie miałem na brzuchu i czułem, że krwawią. Pulsujący ból przeszywał moje ręce aż do łokcia. Poruszyłem nogami, już nie miałem tak wielkiego paraliżu ze strachu. Kopnąłem lekko Shichi w stopę, a ona powoli zaczęła się przebudzać.
    - Pomóż mi, Shichi. – Na te słowa, jakby się ocknęła, przetarła oczy i wyszła z łóżka. Zapaliła światło, przez chwilę przyzwyczajając się do jasności.
    - Co ty kurwa zrobiłeś?! – zawołała, przerywając męczącą ciszę. Podeszła do mnie, nadal mrużąc powieki. Chwyciła moje ręce i uważnie je obejrzała. – Co się stało? To musiało być coś ostrego. Mów, Uchiha. – Patrzyła na mnie oczami pełnymi troski, takimi jak patrzy się matka, gdy próbujesz jej coś powiedzieć z nietęgą miną. Shichi właśnie tak się patrzyła. Ściągnęła brwi i to strasznie ją postarzało. Wyglądała na zmęczoną życiem, choć nie lubiłem gdy paliła, teraz pozwoliłbym jej zapalić, bo z papierosem wyglądałaby cudownie.
    - Wiesz…To ciężkie do wyjaśnienia. Śniło mi się, że jestem z Sasuke w domu i się bijemy. Tylko, że mam pocięte dłonie…To chyba było genjutsu Madary – powiedziałem, a ona zabrała się za leczenie mojej ręki. Nic nie mówiła, ze spokojną już twarzą leczyła moje rany.
Hidan
    - Kakuzu, ja nie wytrzymam…- warknąłem przez zaciśnięte zęby. Popatrzył na mnie bez uczuć, pociągając nosem. Stukałem o blat stołu kuchennego szklanką, starając się opanować nerwy. Robiłem to coraz mocniej, ściskając ją w dłoni, aż w końcu pękła na kilka dużych kawałków.
    - I co robisz, idioto? – szepnął Kakuzu, odrzucając szkło w moją stronę. Chwyciłem kawałek i uważnie go obserwowałem, tworząc już plan…Niekontrolowany rechot wyrwał się z mojego gardła. – Zamknij się, idioto. Też go nie lubię, naraził mi się. Znałem dużo Uchihów, ale on jest najbezczelniejszy ze wszystkich. Powinien okazać mi odrobinę szacunku, jestem starszy…- Nawet nie słuchałem co dalej mówił. Tylko jedna rzecz w tym momencie była dla mnie istotna. Czekałem aż przyjdzie, czaiłem się jak wilk na zająca. A on niewątpliwie był zającem. Co z tego, że miał oczy dookoła głowy, skoro ja byłem większy, silniejszy i szybszy? Uśmiechałem się od ucha do ucha.
    - Pomożesz mi, prawda? Bądź raz dobrym kumplem o którym będę mógł wspominać na starość i pomóż mi. Jak nigdy o nic ciebie nie proszę to teraz…błagam! – krzyknąłem, żywo gestykulując dłońmi.
    - Co mi zaoferujesz? – zapytał, niby obojętnie, jednak oczy mu zabłyszczały.
    - Co tylko sobie życzysz.
    - Konkrety, idioto! – warknął, uderzając pięścią w stół.
    - Yyyy, trzysta milionów ryou! – wypaliłem, zupełnie nie myśląc co mówię.
    - Nie masz tyle, ale niech będzie. Za taką sumę mogę się zgodzić na twoje poronione pomysły. – Uśmiechnąłem się od ucha do ucha, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Kakuzu uderzył mnie lekko dłonią w potylicę, nakazując samym spojrzeniem, żebym się zamknął.
    - Jebany materialista z ciebie. Gdy pstryknę palcami, ty opleciesz wszystko w kuchni swoimi nićmi. Zrób z nich takie więzienie, żeby nikt nie mógł wyleźć ani wleźć do środka. I masz zrobić to błyskawicznie. Tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu tego nie robiłeś! – krzyczałem z podniecenia, nie mogąc usiedzieć na tyłku. Kakuzu patrzył na mnie tylko pogardliwie, mrucząc coś pod nosem.
    - Nie przesadzasz z tym pstrykaniem, gówniarzu? – powiedział poważnie, owijając nićmi moją szyję. Stopniowo zwiększał siłę, aż nie mogłem złapać oddechu. Zacząłem odklepywać w stół, a on powoli luzował ucisk. Uśmiechnąłem się tylko, kręcąc głową.
    - Płacę to wymagam, stary idioto! – On prychnął tylko pogardliwie, a do kuchni weszła moja ofiara.
______
Jeżu kochany, znowu rozpiera mnie wena! Nie wiem, czy to widać? I teraz was zadziwię! Jestem zadowolona z tego rozdziału, chociaż nie jest jakiś super mega, raczej sobie tylko gadają i gadają, śpią, gadają. Może jestem spełniona dlatego, że od części Itachiego pisałam bez przerwy trzy godziny i cholerka, skończyłam?
Natychmiast zabieram się za 26 rozdział, bo ojejku! Taką akcję wam tu znowu, hohoho!
W ogóle jak to brzmi! Dwudziesty szósty rozdział! :o W drugiej części nie przewidywałam więcej niż 25 licząc z prologiem, a tu proszę, nawet połowy nie ma! Nie, z tą połową to sobie jaja robię, planuję do listopada skończyć. TAK, NIE PATRZCIE SIĘ W TEN SPOSÓB, LISTOPAD EPILOG CHCE!
Co myślicie o szablonie? Ja uważam, że Hidan jak i Kakuzu tutaj są okropnie słodcy! Są tak słodcy, że szablon mam w programie od wczoraj i co jakieś 10 minut otwieram i się na niego gapię z wielkim uśmiechem na twarzy! Są stanowczo za słodcy…
PS. ten rozdział miał najmniej błędów w historii! Chyba zagłębiłam tajniki poprawnej polszczyzny! :o
PS2. patrzcie jaka długa mowa mi wyszła! Jak nigdy! Mam świetny humor : )
Pozdrawiam i całuję
wasza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz